Polska podzielona – wyjaśnia ks Wierzbicki

     Pobieżna, leniwa, świąteczna prasówka. Teksty o niczym, aż tu nagle…mój ulubiony, najmądrzejszy z księży, których znam, prof Alfred Wierzbicki wyjaśnia jak teraz wygląda Polska. Tekst „kradnę” i dedykuję wszystkim, którym wydaje się się, że wszyscy księża kochają Jarkacza i czują się dobrze w pisnejlandzie.

Nie przypisuję świętom (nawet świętom Bożego Narodzenia) magicznej mocy, a jednak wierzę, że dzięki nim możemy odzyskać trochę łagodności i pokoju – pisze ksiądz Alfred Marek Wierzbicki.
Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej
Kilka lat temu w domu moich przyjaciół, gdzie zebrało się sporo gości, rozgorzała polityczna dyskusja i gdy jedni przekrzykiwali drugich, gospodarz nagle zaintonował kolędę. Zrozumieliśmy, że istnieje inny wymiar i wszyscy włączyliśmy się do śpiewu.

Obawiam się, że

w czasie Bożego Narodzenia 2015 roku będzie coraz mniej domów, w których spotkają się ludzie o odmiennych poglądach politycznych. W większości naszych domów brzmieć będą kolędy, ale czy wszędzie będziemy śpiewać je w tym samym duchu? Paradoksem jest, że dziś do Ewangelii bliżej tym, którzy często z Kościołem mają na bakier, aniżeli tym, którzy z religii czynią sztandar bojowy. Głębokiemu kryzysowi politycznemu w Polsce towarzyszy poważny kryzys Kościoła, zagrożona jest zarówno demokracja, jak i czystość chrześcijańskiego przesłania.

Ponad 50 proc. Polaków uważa, że nasza demokracja jest zagrożona. Jest to oczywiście inna „większość” aniżeli ta, która oddała całą władzę ustawodawczą i wykonawczą w ręce jednego ugrupowania politycznego. Mądrość Polaków po szkodzie? Zapewne takie przesilenie było nieuchronne. Niezadowolenie z poprzednich ośmioletnich rządów było wystarczające, aby władzę przekazać komu innemu. Jest to prawidłowa reakcja demokratyczna, sęk w tym, że wyborcy PiS chcieli reform społecznych i ekonomicznych, a nie rewolucji ustrojowej. Niestety, tych, którzy przed takim obrotem spraw przestrzegali, a było ich wcale nie tak mało, wyśmiewano, że straszą rządami PiS-u, bo sami nie mają żadnego programu.

Wybory dokonały się demokratycznie, nie można podważać ich wyniku, lecz demokracja może ponieść klęskę także wskutek nazbyt emocjonalnych decyzji dokonywanych bez głębszego rozeznania sytuacji. Uczymy się na błędach. Znam osobiście niedawnych wyborców, którzy uważają, że w maju i październiku zachowali się naiwnie jak Marysia z bajki o czerwonym kapturku.

Można się obrazić na wyborców,

a przynajmniej na sporą ich część, że dali się uwieść pisowskiej melodii. Nie tędy jednak droga. Zamiast emocji potrzeba nam głębszej refleksji nad tym, co się wydarzyło.

Wśród polityków PiS znajdują się nie tylko cyniczni gracze, ale są tam również ludzie nastawieni idealistycznie, szczerzy patrioci wrażliwi na krzywdy społeczne. Być może to oni trzymają klucz, dzięki któremu uda się powstrzymać dalszą destrukcję państwa. Nie wiem, ilu z nich stać na prawdziwie obywatelską – a więc cywilną – odwagę. Wiem natomiast, że zerwanie z projektem rewolucji będzie ich wiele kosztować, bo w zderzeniu racji politycznych z racjami moralnymi płaci się zawsze wysoką cenę. Ludzie polityki mówią co innego w mediach, a co innego w rozmowach prywatnych, w których nie obowiązują instrukcje sztabów partyjnych. Niektórzy z nich już dziś przeżywają konflikty sumienia, boleśnie odkrywają, że stali się zakładnikami oszałamiającego zwycięstwa.

Jesteśmy jeszcze młodą demokracją

i pomimo wielu osiągnięć wciąż brak nam głębszego demokratycznego doświadczenia, hartującego przed nieuchronnymi porażkami, jakie przynosi demokracja. Nic więc dziwnego, że tak łatwo przyjmuje się za słuszne przekonanie, że demokratyczna większość może robić z państwem, co chce. Jest to utopijny i szkodliwy radykalizm rozsadzający państwo zbudowane na zasadzie pluralizmu.

Alexis de Tocqueville trafnie diagnozował zagrożenie istoty demokracji ze strony tyranii większości. Dorobkiem zachodniej cywilizacji jest trójpodział władzy oraz system równowagi i kontroli. Demokracja nigdy nie buduje na woli jednego człowieka ani na woli jednego ugrupowania. Przeciwnie, ponieważ polega ona na ograniczaniu woluntaryzmu, szuka konsensusu. Spór jest jej żywiołem, natomiast fakty dokonane wskutek niedopuszczania opozycji do głosu, a tym bardziej paraliż lub jawna likwidacja demokratycznych instytucji, są pogwałceniem reguł demokracji.

Argument, że trzeba zmienić zarówno skład Trybunału Konstytucyjnego, jak i sam jego model, aby nie blokował ustaw przygotowywanych przez rządzącą większość, jest tyleż groteskowy, co groźny. Raz mówi się, że Trybunał jest rzekomo jakąś trzecią izbą parlamentu, a kiedy indziej podsyca się nienawiść do sędziów, którzy mieliby dzielić włosa na czworo, aby pozbawić wielodzietne rodziny obiecanych 500 złotych na każde dziecko. Groteskowe jest to, że argumenty są tak prymitywne, a groźne, że ta demagogia uczy myślenia o polityce jako działaniu, w którym liczy się tylko siła.

U zarania amerykańskiej demokracji

Alexander Hamilton przestrzegał przed iluzją złotego wieku. Aby zapewnić trwałość i stabilność federacji stanów, które powstały w wyniku buntu kolonii, postulował wyciszać marzenia o utopii kraju bez zła. Był świadom, że złych skłonności ludzkiej natury nie da się przezwyciężyć na drodze polityki, można natomiast je ograniczać, zresztą nigdy raz na zawsze, na drodze budowania systemu instytucji, zapewniających przejrzystość działania i ponoszenie osobistej odpowiedzialności za naruszenie reguł. Inaczej mówiąc, sposobem przeciwstawiania się złu w demokracji jest respektowanie prawa, charyzmatyczni zaś przywódcy rzadko się sprawdzają, zazwyczaj narody ściągają na siebie nieszczęścia, gdy ulegają ich czarowi.

Być może w epoce telewizji i tabloidów nie można dojść do władzy bez posługiwania się populistycznymi sloganami. W USA triumfy święci Donald Trump, z dużym prawdopodobieństwem może otrzymać nominację republikanów na kandydata w wyborach prezydenckich. Ubliża każdemu, kto mu się nie podoba: Latynosom, kobietom, muzułmanom, dziennikarzom. Już chyba nikt go nie powstrzyma, bo ma poparcie milionów ludzi, którzy w jego wypowiedziach odnajdują swe lęki, frustracje i obsesje. Władimir Putin reżyseruje wielkie widowiska co do najdrobniejszych szczegółów, choćby jak to na placu Czerwonym po aneksji Krymu, ale jest spontanicznie oklaskiwany przez Rosjan, ponieważ podbija im nacjonalistycznego bębenka, wyśmiewając inne narody.

Profesor filozofii z Budapesztu,

którego niedawno spotkałem na konferencji w Lublinie, przekonywał mnie, że Viktor Orban nie ma antysemickich przekonań, lecz używa antysemickiego języka, którego chętnie słuchają jego rodacy. Populistyczni politycy są do szpiku kości nihilistami, każdy środek uznają za dobry do zdobycia władzy. Poza tym są mistrzami inżynierii społecznej, wykorzystują wiedzę o nastrojach społecznych, bezbłędnie potrafią grać na uczuciach negatywnych.

Trudno wymienić osiągnięcia Jarosława Kaczyńskiego na polu administracji, nawet w czasie, kiedy był premierem, dał się poznać jako polityk walki, a nie reform. Niektórzy politolodzy uważają, że inspiruje się doktryną Carla Schmidta, według którego konflikt jest napędem historii. Zbigniew Mikołejko twierdzi, że ma światopogląd gnostycki i dlatego traktuje politykę jako sferę religijnej walki dobra ze złem. Obydwie hipotezy nie są wcale sprzeczne, ale czy są wystarczające, aby zrozumieć fenomen Kaczyńskiego? Widzę w nim raczej postać postmodernistycznego demiurga, posługującego się bardzo różnorodnymi wizjami teoretycznymi bez dbania o ich koherencję. Chyba więcej w tej narodowej operetce elementów irracjonalnych niż racjonalnych. Zakorzeniona w myśli Hegla i Marksa filozofia polityczna Schmidta bez problemu może łączyć się z emocjonalnymi symbolami chrześcijaństwa. Transparenty z hasłami „Jarosław, Polskę zbaw” i Polki – katoliczki wymachujące krzyżami nad głową reportera telewizji stały się już „ikonami” smoleńskich miesięcznic.

Jarosław Kaczyński nawiązuje do Jana Pawła II, ostatnio mówił, że trzeba zrealizować papieski program dla Polski. Nawiązuje również do „Solidarności”, co więcej, uważa się za jej jedynego spadkobiercę już od roku 2005, kiedy zaczął przeciwstawiać „Polskę solidarną” „Polsce liberalnej”. Głębsza analiza prowadzi do wniosku, że to, co robi przywódca PiS, polega w gruncie rzeczy na podszywaniu się pod Jana Pawła II i pod „Solidarność”. Nie ma podstaw, aby podważać subiektywny szacunek polityka dla św. Jana Pawła II czy jego emocjonalne związki z „Solidarnością”, jest to bowiem sfera osobistych przeżyć jednego z Polaków, natomiast dla opinii publicznej istotne znaczenie ma społeczny sens dekonstrukcji idei „Solidarności” w wystąpieniach Jarosława Kaczyńskiego. Podczas gdy Jan Paweł II istotę „Solidarności” dostrzegał w tym, że była ona walką bez przemocy, i głosił, że „solidarność idzie przed walką”, populistyczny polityk nie uznaje moralnych barier walki. Kluczowa w nauczaniu Jana Pawła II kategoria godności, jeśli już występuje w retoryce Kaczyńskiego, nie ma znaczenia uniwersalnego, odnosi się ona wyłącznie do tych, którzy za nim stoją. Kto słyszał, aby Jarosław Kaczyński mówił bodaj raz o ludzkiej godności oponentów? Nie czyni tego ze względów politycznych, ponieważ wtedy trzeba by szukać wspólnoty z wrogiem. Tak właśnie etyka przegrywa z polityką.

Niektórzy komentatorzy uważają,

że w bulwersujących wypowiedziach prezesa PiS nie ma żadnego przemyślanego planu. Być może mają rację co do psychologicznej genezy politycznych inwektyw, wypowiadanych niejako w amoku towarzyszącym manifestacjom, trudno jednak się zgodzić, że społeczne efekty rzucanych obelg są poza kalkulacją. Chodzi o stygmatyzację politycznego przeciwnika. Jest to działanie na wskroś strategiczne. Nie da się przeprowadzić rewolucji bez rewolucyjnej atmosfery emocjonalnej.

Ludowi trzeba pokazać wroga, aby chciał z nim walczyć. Obrońcy niezawisłości Trybunału Konstytucyjnego muszą być „najgorszym sortem Polaków”, uczestnicy alternatywnej manifestacji w obronie demokracji to „komuniści i złodzieje”. W bolszewickim stylu można piętnować „komunistów”, nieważna jest bowiem semantyczna ścisłość, gdy chodzi o podnoszenie temperatury walki.

Właściwie od czasów Władysława Gomułki nie sortowano Polaków, nikt od 1968 roku nie miał czelności ustanawiać tak radykalnych podziałów, procesy społeczne po 1980 roku polegały zdecydowanie na integracji różnych nurtów polskości, na uwzględnianiu różnorodności narodowej, religijnej i ideowej Polaków. Wygląda na to, że „chrześcijański polityk” chce ufundować IV RP na czystce, która nie będzie już operacją rasową, klasową czy etniczną, lecz czymś w rodzaju kreacji nowego narodu „ludzi niezłomnych”. Państwo dla „obywateli nieskazitelnych” to rzeczywiście idea gnostycka, na którą nigdy nie godzili się ani chrześcijanie, ani liberałowie.

Ostrożni komentatorzy sądzą,

że PiS nie sięgnie po represje i przemoc wobec „wrogów IV RP”. Liczą, że autorytaryzm przybierze łagodną formę, a jego konsekwencją staną się oczekiwane przemiany społeczno-ekonomiczne zapewniające bardziej sprawiedliwą dystrybucję dóbr.

Można jednak słusznie się obawiać, że usprawnienie działalności sądownictwa nastąpi za cenę utraty niezawisłości sądów, „narodowe media” staną się narzędziem propagandy, a reformy programów szkolnych otworzą drogę do indoktrynacji. W każdym wypadku będzie to regres cywilizacyjny. A gdy nastąpi rozchwianie prawa i nie będzie już obiegu informacji wolnego od cenzury lub presji innego typu, wówczas krzywdy wyrządzone jednostkom nie będą przedostawać się do sfery publicznej.

Gdy już raz wkroczy się na drogę autorytaryzmu, trudno się zatrzymać, zaczyna bowiem obowiązywać prawo równi pochyłej. John Rawls, formułując dwie zasady sprawiedliwości, z których jedna dotyczy wolności obywatelskich, a druga dystrybucji dóbr, podkreśla, że realizacja tej drugiej za cenę odrzucenia praw wolnościowych prowadzi do przewrócenia samej sprawiedliwości.

Niezawodna intuicja obywatelska

każe tysiącom Polaków protestować w obronie demokracji. Kiedy widzę w telewizji zatroskaną twarz Mai Komorowskiej na manifestacji przed gmachem Sejmu, to od razu przypominam sobie, że taki sam wyraz twarzy miała w 1982 roku, gdy przyjechała do Lublina, aby odwiedzić internowanych działaczy „Solidarności”. Właśnie wtedy ją poznałem. Jeśli ona i podobni jej ludzie mają być tym „najgorszym sortem Polaków”, to świat rzeczywiście zaczyna być stawiany na głowie. Nie chcę udawać bezstronnego obserwatora, moje doświadczenie, wiedza i słuch poetycki mówią mi, że piękniej jest iść z tymi, którzy z poczuciem godności i zarazem z przekorą skandują: „Cała Polska dziś się śmieje, zaczynamy mieć nadzieję”, aniżeli z tymi, którzy przez zaciśnięte gardło wołają: „Cała Polska z was się śmieje, komuniści i złodzieje”.

Znaleźliśmy się w sytuacji, w której trzeba podejmować znowu decyzje fundamentalne, nie jest to już bowiem konflikt dwóch równorzędnych wizji, respektujących te same pryncypia, lecz spór Polaków o zasady, na jakich ma się opierać Rzeczpospolita. To, co zaczyna się dziać po 25 października 2015 roku, nie jest jeszcze zamachem stanu, nie jest jeszcze wojną domową, ale tylko szeroki społeczny opór, posługujący się metodami pokojowymi, może nas zatrzymać przed dojściem do tej absurdalnej i tragicznej granicy. Jeśli mamy mieć nową konstytucję, to musi opowiedzieć się za nią naród na drodze właściwych procedur, nie może ona stanowić dyktatu jednej politycznej opcji.

Publicyści pytają o stanowisko i rolę Kościoła

w aktualnym, wciąż narastającym konflikcie.

Po pierwsze wydaje się, że większość biskupów i księży została zaskoczona obrotem spraw, skala konfliktu nie mieści się w dość życzeniowym myśleniu duchownych o polityce. Bądź co bądź od 26 lat żyjemy w kraju na tyle normalnym, że nikt dotychczas nie próbował przeprowadzać rewolucji. Na razie część duchownych przeciera oczy i budzi się zdezorientowana w świecie, jakiego nie znaliśmy.

Po wtóre spora część Episkopatu i księży jawnie angażowała się w polityczne działania PiS. Zaledwie rok temu nuncjusz apostolski powstrzymał kilku biskupów przed udziałem w partyjnym marszu w rocznicę stanu wojennego.

Po trzecie utraciliśmy szansę pozytywnego myślenia o demokracji i pluralizmie, nie potrafiliśmy kształtować nowoczesnego patriotyzmu, respektującego różnice ideowe. Ponieważ Kościół po 1989 roku nie chciał uczestniczyć w lekcji wolności, utracił zdolność do bycia aktorem współczesnego dramatu społecznego. Nawrócenie pastoralne, do którego papież Franciszek wzywa ludzi Kościoła – świeckich i duchownych – domaga się gruntownego przemyślenia i krytycznej oceny stanowiska Kościoła w Polsce w sprawie demokracji.

Mamy ogromny kapitał idei i duchowości, który budzi nadzieję. Ideały godności, solidarności i miłosierdzia ukazują inny horyzont niż zwieranie szeregów wokół narodowo-katolickiej wizji życia społecznego. Ale niełatwo głosić je w sposób wiarygodny, kiedy wielu ludzi Kościoła ma udział w działaniach, z których wyłoniło się zagrożenie autorytaryzmu.

Będę śpiewał kolędy także w tym roku, bo nic nie może przyćmić radości Bożego Narodzenia. Będę to jednak czynił z nutą smutku i drżenia, które nieobce były Norwidowi.

Tekst zamieszczony Gazecie Wyborczej 25 XII 2015

Bardzo długi i mądry tekst, do którego będę wracać, bo warto.