Wielki Tydzień – zaduma

     Jutro najsmutniejszy dzień Wielkiego Tygodnia, śmierć Jezusa. Ja jednak najsmutniejszy dzień tego tygodnia już miałam, wczoraj ostatecznie pożegnałam Ojca. Dzień był piękny, właściwie chyba pierwszy tak słoneczny w tym roku. Przyszło tylu ludzi, że nie wszyscy zmieścili się w kaplicy. Patrzyłam na trumnę i nie mogłam uwierzyć, że On tam jest. Niby tak blisko, na wyciągnięcie ręki, a jednak Go nie ma. Udawało mi się nie płakać, aż do „anielskiego orszaku”, rozpłakałam się, ale nie dlatego, że to takie wzruszające. Przypomniałam sobie Ojca jak podśpiewywał to sobie w świetnym humorze – ot taki żartowniś.

       Kondukt przemaszerował przez cały cmentarz przy dźwiękach orkiestry dętej grającej wcale nie żałobnie, ale wręcz żywo, chwilami jak z Bregovica. Myślę, że Ojcu się podobało. I ta „cisza” na trąbce na końcu…

       Potem kondolencje, przez 10 lat nie uścisnęłam tylu rąk! Byli prawie wszyscy sąsiedzi z naszej ulicy! Współpracownicy Ojca, muzycy z orkiestry, rodzina. I tyle kwiatów!

        Wróciliśmy do domu i trzeba żyć dalej. Racjonalna część mojego mózgu mówi, że już Go nie ma – finito, irracjonalna część nie pozwala mi w to uwierzyć. Sprzątam, układam porządkuję, planuję, zajmuję sobie czymś ręce i głowę, nie chcę myśleć, analizować, płakać. Wiem, że czas leczy rany, wiem, ale teraz jest mi źle.

      Zaczęła się wiosna, idą święta, a ja zastanawiam się co by było gdyby. Wiem, że to nie ma sensu, ale układam w głowie alternatywne scenariusze.

Chciałabym wierzyć w Zmartwychwstanie, nie uznawać tego za część obchodów świątecznych, ale prawdziwie wierzyć. Może wtedy byłoby mi łatwiej.