Pierwsze prace, właściwie siedem

Chcąc być au courrant w blogowej modzie dołączam do wymieniających swoje pierwsze prace. Chodzi o prace raczej dorywcze niż zawodowe, raczej na czarno, lub przynajmniej na śmieciówce. Z internetu możemy się dowiedzieć na temat siedmiu pierwszych zajęć, których imały się różnorakie „gwiazdy” i celebryci. Daleko mi do świateł jupiterów i ścianek, ale też się pochwalę, a co!

Pierwszy raz

zarabiałam pieniądze pod koniec podstawówki zrywając truskawki – potworny ból pleców i kolan po całym dniu na plantacji. Rok później zbierałam wiśnie – w porównaniu z truskawkami relaks nie praca – jednego dnia zebrałam do spółki z ojcem…tonę wiśni! Właściciel sadu ważył dwa razy, bo ie mógł w to uwierzyć. Potem, już w liceum i na studiach jeździłam na maliny – tak zmarnowanych dłoni nie miałam już nigdy później. Bonusem malinowym był poznany w owym czasie mąż.

Drugą pracę

podłapałam na studiach, sama do mnie przyszła. Udzielałam korepetycji wnukowi dalszej sąsiadki. Chłop był wyrośnięty nad wyraz, miał coś koło 17 lat kończąc podstawówkę – intelektualnie hmmm powiedzmy niedomagał. Na początku ambitnie myślałam, że nauczę go trochę angielskiego, a potem niemieckiego (zmienił szkołę), jednak sprowadzało się to do odrabiania zań lekcji – na wiedzę był zaimpregnowany.

        Trzecie zajęcie

wreszcie z umową, dostałam po znajomości w filharmonii. Przez cały sezon pracowałam w szatni i jak było potrzeba przy biletowaniu. Nie miałam pojęcia, że to ciężka, fizyczna praca. Niby tylko podawanie płaszczy, ale jak pomnoży się to przez kilka setek, a do tego robi się to szybko, oj można się było spocić. Czasami wraz z numerkiem dostawałam monetę co początkowo mnie trochę żenowało, ale z czasem przestało 🙂

Czwarta praca

właściwie po linii zawodowej – ankietowanie. Dla firmy zajmującej się polityką i badaniami rynkowymi. Od tamtej pory ankieterom nie odmawiam – to ciężki kawałek chleba. Zaczepianie ludzi na ulicy nie jest łatwe, czasem oganiają się od ankietera jak od parchatego psa, a czasem…. Starszy pan opowiadał mi o wojnie i pokazywał ślady po kulach na łydce, na udach też podobno miał, ale na szczęście w parku nie chciał się obnażać.

Po piąte

zajęcia w szkole policealnej. Moje zaangażowanie było większe niż dużej części słuchaczy. Starałam się, a oni mniej. Bawiło by mnie to pewnie bardziej gdyby nie fatalny plan zajęć – po 8-9 h w co drugą sobotę i niedzielę. Po mówieniu przez tyle godzin w poniedziałki zwykle milczałam. W owym czasie szkoła policealna dawała zwolnienie z wojska więc na początku semestru sale były pełne, z czasem pustoszały. Miałam jedną grupę, zapisaną na jakiś przedmiot z socjologią w tytule, złożoną z samych facetów. Pomyślałam, że zacznę z przytupem, powiedziałam więc: cóż za homoseksualna grupa! Dopiero po ich ponurych spojrzeniach zorientowałam się, że coś jest nie tak. Owszem, miało być homogeniczna!

Szósta praca

to był właściwie staż – przez pół roku byłam pracownikiem socjalnym MOPR na Starym Mieście i w jego okolicach. Staż zamiast uczulić mnie na potrzeby biednych, skutecznie mnie znieczulił. Zobaczyłam jak bardzo roszczeniowi są klienci pomocy, jak potrafią kłamać i być, oględnie mówiąc – niesympatyczni. Prawdą jest to, że prawdziwie biedni z pomocy nie korzystają, bo się wstydzą.

Siódmą pracą

nie zawodową, nie kończącą się, nieodpłatną, a dającą mi najwięcej satysfakcji jest bycie mamą. No, wiem taki to słodko pierdzący koniec, ale tak jest. To zajęcie, które ma sens, czasem wydaje mi się, że bardzo głęboko ukryty sens, ale wiem, że gdzieś go ma.

Jak widać, wśród moich pierwszych prac nie ma niczego dziwnego, raczej polski standard, no dobra XX wieczny standard, bo teraz można zarabiać pieniądze wakacyjne za granicą.  A jak u was? Napiszcie czy zdarzyły wam się prace nieszablonowe, jedyne w swoim rodzaju?