zero waste

Zero waste – kolejna moda?

Przemierzając bezmiar internetu coraz częściej zbaczam w kierunku wege-eko-świadomego życia. Ostatnio kilka razy zawędrowałam na strony poświęcone „zero waste” czyli ideologii promującej nieśmieciowe życie. Najkrócej całą ideologię możemy wyjaśnić przy pomocy 4 R (tak robi to guru nieśmiecenia Bea Johnson), któej rodzina produkuje rocznie jeden mały słoiczek śmieci. Śmieciami są tu rzeczy/odpadki/resztki, z którymi absolutnie niczego nie da się już zrobić. Wracając do 4R:

Reduce

czyli używamy tylko tego co jest nam naprawdę potrzebne – nie kupujemy czegoś tylko dla tego, że jest ładne, albo w promocji, albo dołączony jest gratis.

Reuse

używamy ponownie – kiedyś nicowało się materiały, przerabiało z ojca na syna etc. Innymi słowy- staramy się nie mieć rzeczy jednorazowych – nawet foliowe torby powinny być używane wielokrotnie (oczywiście ideałem jest w ogóle nie używać foliówek)

Recykling

w moim rozumieniu – zbieranie makulatury, aluminium i innego żelastwa celem oddania do powtórnego przetworzenia. Gdzieś tam w innych, mądrzejszych krajach oddaje się też butelki typu PET, wszystkie butelki szklane, a nawet słoiki

Rot

czyli kompostowanie – bardzo ekologiczna czynność – mam kompostownik w ogrodzie, ale od lat nieczynny, planuję na jesieni się za niego zabrać, tylko muszę się doczytać co i jak.

Wszytko ładnie pięknie, ale czy to ma sens? Od jakiegoś czasu porażona ideologią (kolejną) minimalizmu redukuję zawartość szaf z ubraniami. Zupełnie dobrze mi idzie, pozbyłam się rzeczy, których nie noszę. Pozbywam się durnostojek, nie kupuję rzeczy zbędnych. Poległam jednak w starciu z książkami – nie potrafię ich wyrzucać, a sprzedaż jakoś słabo mi idzie. Ale gazet prawie nie kupuję – czytam w sieci.

Z powtórnym użyciem też jest nieźle – od dawna mam materiałowe torby na zakupy więc foliowych śmieci nie mam aż tak wielu, co więcej na zakupy zabieram swoje plastiki (które gdzieś jednak zawsze się dostaje) i używam ich po raz drugi, trzeci…Słoiki i szklane butelki przynajmniej częściowo są używane – przetwory!

Recykling też w sumie mi się udaje – papierzyska wszelkiej maści w tym pudełka, opakowania, gazetki reklamowe i kto tam wie co jeszcze – składamy do pudełek kartonowych i co jakiś czas jadą na makulaturę. Podobnie z żelastwem i puszkami aluminiowymi oraz zepsutym sprzętem AGD. Ciuchy oddaję np do Domu samotnej Matki (dzieciowe), do „wiewiórki”, a te co się do niczego nie nadają do pojemników na odzież.

Czyli widać, że niezależnie od znajomości zasad „zero waste” stosuję się do nich (próbuję). I tu pojawia się pytanie

Czy to ma sens?

Z ekologicznego punktu widzenia ma i to ogromny. Z ekonomicznego – wątpliwy. Co z tego, że redukuję ilość produkowanych śmieci skoro za ich wywóz płacę niezależnie od ilości. Rodzina licząca 5 osób płaci 600 zł rocznie. Co z tego, że pojemnik na śmieci zmieszane rzadko kiedy wypełniamy nawet w połowie? Miasto/państwo w żaden sposób nie motywuje mnie do zmniejszania ilości śmieci. Nawet jeżeli będę oddawać 1 worek odpadków sortowanych miesięcznie zapłacę tyle samo. Większość więc mówi – po co mam się bawić w segregowanie i odzyskiwanie. A może to ja mam nie po kolei w głowie i znowu zagapiłam się na jakąś zachodnią modę?