Cieszę się, że nie muszę

Kolejny tydzień pogoda zmusza mnie do korzystania z komunikacji miejskiej w godzinach wczesnoszkolnych. Tak patrzę, słucham i cieszę się, że nie chodzę już do szkoły, nie studiuję i w ogóle, ze mam tyle lat ile mam.

O co mi chodzi? O to, że nie muszę się już spinać, napinać i liczyć z tym co inni o mnie pomyślą czy powiedzą. Patrząc na dziewczyny w makijażu wymagającym chyba godziny przed lustrem cieszę się, że nie umiem się aż tak perfekcyjnie umalować. A do tego jeszcze fryzura, garderoba – nigdy mnie to nie bawiło.

Przyglądam się dzieciakom na korytarzu i znowu się cieszę, że czas zalotów już za mną. Nigdy nie byłam typem dziewczątka patrzącego spod rzęs i machającego grzywą, przechadzającego się rozkołysanym krokiem wśród gawiedzi. Niestety ten model zdominował dzisiaj korytarze, na których miałam okazję być. Dziwnie się czułam na uczelni pełnej dziewcząt starających się wyglądać. Nie chodzi mi o to, że studentka powinna mieć na sobie szarą kiecę i tłuste włosy, ale jakoś tak mi dziwnie wśród tych „tap madl”. Gdyby zobaczyły moje stroje z czasów studenckich, moje ukochane glany i rozciągnięte swetry i brak mejkapu – zwłaszcza w dniach, które zaczynały się wcześnie.

Cieszę się, że nie muszę na nikim robić wrażenia, zabiegać o względy otoczenia, dopasowywać się do innych. Paradoksalnie nie wtedy, ale teraz czuję się bardziej sobą, wtedy szukałam, próbowałam, naśladowałam, a teraz chyba już wiem kim jestem i nie muszę się spinać.

Spieszę pocieszyć tych, którzy obawiają się, że straszę Bogu ducha winnych na ulicy – nie, ja też ubieram się jak ludzie współcześni, używam szczotki do włosów i mekapuję się nieco dla dobra ogółu. Czasem zazdroszczę tym co potrafią zrobić sobie fajnie oko, ja czasem też coś tam sobie malnę, ale potem zapominam i kończę z okiem pandy.

Dlatego teraz cokolwiek robię, bądź nie, robię dla siebie, a nie po to, żeby komuś coś udowodnić czy pokazać. Ot taka mądrość życiowa co to przychodzi z wiekiem.