Zerówka – bunt, wojna i co dalej

Jak już niektórzy wiedzą, postanowiłam w tym roku skrzywdzić moje dziecko, doszłam do wniosku, że zerówka to jest to i wysłałam Fefina do placówki edukacyjnej (pisałam o tym TUTAJ)  Byłam zachwycona, że po kilku łzach pierwszego dnia, przygoda ze szkolnictwem przebiegała nader gładko.
Oczywiście nie może być aż tak różowo! W październiku pojawiło się popłakiwanie w szatni i marudzenie przy drzwiach. metodą głasków, całusków itd udawało się zostawić w sali. Po szczegółowym wypytywaniu trudno było odnaleźć powód nagłej awersji, wszak do owej pory zerówka była ok. Po konsultacji z wychowawczyniami też nie było lepiej. Ale po 3 dniach łkania wpadłam na pomysł:

Przekupstwo!

Zaproponowałam wybrana gazetkę (z plastikowym szitem) w zamian za koniec z mazgajeniem. Zadziałało natychmiast!
I działało do początku listopada. Początek miesiąca był zasmarkany, zakasłany i w ogóle słaby – pozwoliłam Fefinowi na kichanie w domowe pielesze. Po powrocie nagle ni z tego ni z owego, we wtorek znowu płacze w szatni. I znowu ta sama gadka, co jest nie tak, czy ktoś robi krzywdę, czy się dobrze czuje – normalnie cała psychoanaliza na kolanach w szatni. Dało rade poszedł. Ale przedwczesna to była radość i triumf matczyny.
Środa okazała się być dniem próby, ryk, spazmy i inne efekty specjalne. Awantura, moje prośby, groźby i błagania na nic się zdały. W akcie desperacji obułam, odziałam i wywlekłam z szatni do domu. Dalej kaszlącego zostawiłam na resztę tygodnia w domu, ok może źle się czuł.

Następny tydzień

zaczął się we środę. W poniedziałek kolejna wizyta u lekarza, bo ile można u licha kasłać, a we wtorek ostatni dzień odpoczywania – zerówka męcząca bywa ponoć. Środa rano zaczęła się od spazmów w domu, kaszlu na siłę i  wymuszonych wymiotów. W zerówce mąż zaniósł łkające dziecię do sali i wraz z wychowawczynią przekonali niebożę do zostania. Jak odbierałam wychowawczyni popołudniowa była zdziwiona pytaniem o płacze, bo Fef zachowywał się jak zawsze. Po raz kolejny mnie zapewniła, że nie ma żadnych konfliktów i dzieć od grupy w żaden sposób nie odstaje.
Na fali entuzjazmu, że jednak nie płakał i dał radę pojechaliśmy do miasta i przy okazji pozwoliłam na wyżebranie prezentu za niepłakanie (malusie puzelki). W domu zaczęło się marudzenie, że jutro zerówka nie wchodzi w rachubę, ani pojutrze, ani nigdy, za rok też nie. Awantura, wrzaski, płacze, moje wybieganie z pokoju, żeby na dziecko nie wrzeszczeć. No niestety skończyło się jak się skończyło – ja jako oprawca siedziałam i płakałam bardziej niż maltretowany. Zgodnie z naukami psychologów przeprosiłam, pogłaskałam i zapewniłam o ogromnym uczuciu.

Czwartek i piątek wyglądały podobnie – rano ryk w domu, potem płacze w zerówce, świetna zabawa po odejściu rodzica, płacze wieczorne, dyskusje, tłumaczenia, ale bez awantur i rękoczynów.

Ten tydzień też zaczął się marudzeniem, ale coraz mniejszym. W szatni pochlipywanie ino. Skończyły się wieczorne sesje jęczenia. Kolejny dzień obyło się bez płaczu rano – zarówno w domu jak i w zerówce. Chyba udało nam się przetrwać tą burzę. Nie do końca wiem czy to już koniec, czy może chwilowe przyczajenie. Nie wiem co zadziałało, może wielogodzinne tłumaczenia, że tak to w życiu bywa i każdy gdzieś chodzi. Wiem co nie działało: prośby, groźby, tłumaczenie, przytulanie, głaskanie. Przeczytałam pół internetu i nie wiem jak postępować w takiej sytuacji. Dalej nie wiem, no może tyle, że takie sytuacje się zdarzają.