Telefon – no niestety też mam

Kiedy byłam małą dziewczynką, no taką już szkolną, bardzo zazdrościłam moim koleżankom z bloków dwóch rzeczy. Tego, że mają windę i telefon w domu. To były zamierzchłe czasy, lata osiemdziesiąte, telefon należał do dóbr luksusowych.

TheDigitalArtist / Pixabay

Kiedy chcieliśmy zadzwonić do babci (mieszkała na plebanii więc miała telefon) musieliśmy jechać na pocztę główną! Potem trzeba było odczekać czasem nawet ponad godzinę, wejść do szklanej budki i rozmawiać. Ha, rozmawiać – krzyczeć i wstrzymywać oddech, żeby coś usłyszeć. Połączenia często były bardzo złej jakości, jakby babcia nie mieszkała 80 km od nas ale co najmniej w Australii. Nie lubiłam tych rozmów, bo zawsze wydawało mi się, że ludzie czekający na swój telefon słuchają co ja do babci wykrzykuję 🙂 Ale do dzisiaj pamiętam: Horodyszcze 05 – połączenie – kabina nr 3!

Babcia miała trudniej, bo mimo tego, że miała telefon nie miała dokąd zadzwonić – nasi sąsiedzi też byli „poza siecią”. Kiedy miała do nas przyjechać wysyłała telegram:

Przyjadę jutro rano. Matka

Kiedy miała coś ważnego do przekazania też wysyłała telegram tyle, że z prośbą, żeby do niej zadzwonić.

Oprócz tego istniały budki telefoniczne, z których po wrzuceniu jednej (sic!) monety można było rozmawiać do uschnięcia ucha. Za darmo można było zadzwonić na zegarynkę – 926 i pani o  nieco drewnianym głosem informowała o godzinie. chyba za darmo, bo dzwoniliśmy bardzo często, a w czasach wczesnoszkolnych na nadmiar gotówki nie cierpieliśmy.

W 1989 dostaliśmy wreszcie telefon. Myślałam, że będzie jak w filmach amerykańskich, całe dnie będę gadać z koleżankami przez telefon. Okazało się jednak, że gadanie z kimś kogo się nie widzi wcale mnie tak bardzo nie bawi. Gorzej, doszłam do wniosku, że właściwie nie lubię rozmawiać przez telefon. Owszem w krótkich żołnierskich słowach, albo jak trzeba coś gdzieś załatwić, ale żeby tak godzinami? No way!

526663 / Pixabay

Potem gdzieś na świecie pojawiły się telefony komórkowe – wagą i wielkością dorównywały cegłom, a do tego długaśna antena. Z czymś takim pokazywali się „byznesmeni” różnej maści, zwłaszcza handlarze. Głośno i wyraźnie rozmawiali idąc ulicą, łypiąc na boki czy aby wszyscy ich widzą. Wiedziałam tylko, że to baaardzo droga zabawka.

W 1995 w Szwecji po raz pierwszy mogłam wziąć do ręki komórkę! Wielka, nieporęczna, głos się w niej dziwnie zniekształcał, ale posiadacz bardzo ją zachwalał. Jednak jak na polskie warunki to ciągle był worek pieniędzy.

I tak jakoś minęło trochę czasu, wszyscy dookoła stali się posiadaczami co najmniej jednego telefonu komórkowego. Ja ciągle się opierałam. Doszedłszy do wniosku, że telefon stacjonarny w zupełności mi wystarczy, zwłaszcza, że jest internet, udawało mi się aż do teraz pozostawać poza zasięgiem sieci komórkowej. Budziłam tym ciągłe zdziwienie, ale mi na prawdę komórka do szczęścia potrzebna nie jest.

Niestety, po oszacowaniu kosztów doszłam do wniosku, że płacenie za telefon stacjonarny, i internet przestało być opłacalne. Zmiana operatora i spadek wydatków o 2/3 – to był argument za likwidacją „normalnego” telefonu. Nie mogę wymagać, żeby telefony z pracy, czy od znajomych przychodziły na numer męża albo mamy – z bólem więc nabyłam komórkę. Od kilku dni torba mówi głosem Polyanny:”sms, sms” – bo nie potrafię wyłączyć powiadomień z gmaila 🙂 Ciągle upieram się, że telefon służy do dzwonienia więc nie siedzę z nosem w ekranie jadąc autobusem, ale radia słucham.

Nowy Rok czyli nowy początek – dla mnie „uwiązanie” u komórki 🙂 Mam nadzieję, że nie dojdzie do tego, że bez komórki będę czuć się jak bez ręki 🙂