Religia w szkole – jestem przeciw

Religia jest obecna w naszym życiu, ale ma swoje miejsce. Nie nawracam, nie  epatuję, nie potępiam. To moja prywatna sprawa.

Fefin ma w szkole dwie godziny religii tygodniowo. Panienka w przedszkolu ma półgodzinne spotkanie z „panią od modlenia”. Jako matka-katoliczka powinnam chyba być zadowolona. Nie jestem. Przynajmniej nie do końca.

W podstawówce chodziłam na religię do salki katechetycznej przy parafii. Szliśmy na religię po lekcjach całą klasą i mimo tego, że skład osobowy był ten sam co w szkole, jednak lekcja była inna. Sama konieczność przejścia w inne miejsce sprawiała, że religię traktowaliśmy jak coś odrębnego. Nie wartościując, nie było to nic lepszego, ani gorszego, po prostu coś innego. Nawet nie chodziło chyba o osobę prowadzącą zajęcia.

W pierwszej klasie miałam cywilną katechetkę, której nie lubiłam. Zawsze kiedy sprawdzała listę kazała mówić:

– jestem – byłam (w niedziele w kościele)- mam (zeszyt).

Głupio, nieprawdaż? Żeby było jeszcze głupiej – „byłam” liczyło się tylko jeśli było się w tym kościele przy którym była religia. Ja często bywałam u babci i tam szłam na mszę (odprawianą przez stryjka), ale na religii musiałam się tłumaczyć, że owszem byłam, ale nie tu gdzie trzeba. Nie ma to jak zachęcić dziecko do religii.

Pod koniec podstawówki religię przenieśli nam do szkoły. Do dzisiaj pamiętam jak dziwiły mnie święte obrazki na ścianach sali od muzyki. I wraz z pojawieniem się religii w budynku szkoły zaczęła się jej degrengolada :P. Nagle okazało się, że to lekcja jak każda inna. Prowadzi ksiądz, ale to my jesteśmy u siebie, a on wpada na jedną lekcję. Księża niestety starali się, abyśmy ich polubili, więc na lekcjach panował luz. Nie dawali sobie rady. Zabrakło argumentu znanego z salki przy kościele:

zachowujcie się dobrze, bo za ścianą jest tabernakulum!

Jakoś zawsze mnie to poruszało. Czasem bardziej opornych ksiądz straszył wizytą u proboszcza, to też działało na wyobraźnię. A w szkole? W szkole rządzi uczeń  – na religii zdecydowanie. W liceum to była jedna z lekcji, na które notorycznie się spóźniałam, bo wypadała akurat po przerwie obiadowej, spisywałam lekcje jak czegoś nie miałam, albo  coś odrabiałam, żeby mieć z głowy. Czytałam książki, graliśmy w pokera, koledzy palili papierosy wystawiając rękę za okno, a raz w szafie. Generalnie robiliśmy wszystko, żeby zabić czas.

Gdybyśmy musieli pójść na religię do kościoła, połowa nigdy by tam nie dotarła, ale ci co by doszli może by coś z tego mieli. A tak ksiądz w naszym liceum miał przez nas stany lękowe (podobno płakał po naszych lekcjach), a my mieliśmy 1,5h tygodniowo w plecy.

Przenosząc religię do budynku szkoły i ustawiając ją w jednym szeregu z matematyką i plastyką, odarto ja z sacrum. To tylko kolejna lekcja do odsiedzenia, a nie szansa na pogłębienie wiary. Kościół sam sobie w ten sposób wyrządził krzywdę ( nie pierwszy raz zresztą).

Teraz dodatkowa media grzmią o prawie

1,5mld rocznie na naukę religii

kwota przemawia do wyobraźni. Generalnie kościół ma coraz słabszą prasę, i lepiej chyba nie będzie. Jednak, zamiast wyciągać wnioski hierarchowie wietrzą spisek i ogłaszają walkę z kościołem. Każdy, kto odważy się powiedzieć, że księża i zakonnice powinni uczyć pro bono (nie tylko mój stryj tak uczył przez lata), albo spróbuj zasugerować, że dobrze by było przenieść lekcje religii do kościoła. Zaraz okażesz się lewakiem, albo przynajmniej feministką walczącą z kościołem.  Jak powiem jeszcze, że marzą mi się lekcje, których tematem jest religia, a nie indoktrynacja, to już w ogóle jakaś wojująca ateistka ze mnie wyłazi.