Wykopana ze strefy komfortu

Nie dopełniłam obowiązków, nie napisałam dzieła dla potomnych, ani choćby setek artykułów w prestiżowych czasopismach. Nie rokuję też najwyraźniej, więc w związku z tym dostałam w listopadzie pismo, że już mi moja alma mater za współpracę dziękuje.

Nie przejęłam się tym jakoś, ale dla przyzwoitości napisałam odwołanie i podanie, umotywowane ładnie oraz wniosek o przedłużenie z jednoczesną prośbą o degradację. Czekałam ponad miesiąc.
Wczoraj poszłam do kadr w zupełnie innej sprawie, a tam moja ulubiona pani Małgosia zbladła na mój widok. Okazało się, że ma dla mnie

złe wiadomości

Rektor nie przychylił się do mojej prośby. Najwyraźniej nie za bardzo się przejęłam, bo pani Małgosia ucieszyła się, że tak dobrze to przyjęłam. Właściwie na to czekałam. I pierwsze co poczułam to ulga! Że już nie muszę nikomu niczego udowadniać!  Że widmo zwolnienia oto właśnie mnie dopada, a ja się nim nie przejmuję! Właśnie wykopano mnie z mojej strefy komfortu, a ja się cieszę!

Od jakiegoś czasu moja praca, kiedyś ukochana, przestała mnie bawić. Niczego nie zmieniałam, bo ceniłam poczucie komfortu polegające na stałej pensji i ubezpieczeniu. Nie rozwijałam się już od jakiegoś czasu tylko dreptałam w miejscu coraz bardziej sfrustrowana.

Ja się cieszę, a wszyscy dookoła się przejmują! Koleżanki z pracy i nawet mój szef (nieco autystyczny na co dzień) martwią się o moją przyszłość. Jestem pod wrażeniem! Aż mi chwilami głupio, że oni bardziej się obawiają o moją przyszłość niż ja sama. Odpowiadam z uporem, że dopóki

mam dwie ręce i głowę na karku dam sobie radę

Jestem w tej komfortowej bądź o bądź sytuacji, że nie mam kredytu, a przez ostatnie kilka lat udało mi się zbudować „poduszkę finansową”na tyle dużą, że przez jakiś czas mogę żyć jak do tej pory (czyli nie muszę zaciskać pasa). Jestem naprawdę w dobrej sytuacji i zdaję sobie z tego doskonale sprawę.

Rozglądam się po internecie, uruchamiam znajomości, szukam czegoś nowego. To jest wręcz ekscytujące. Możliwość zupełnie nowego początku nie zdarza się co dzień. Na chleb dam radę zarobić nie wychodząc z domu, ale żeby jeszcze na emeryturę (taaa jasne) to już musiałabym się sprężyć.

Dam radę!

Bonusem całej sytuacji jest genialne wręcz uczucie wolności. Przez ostatnie kilka lat ciągle towarzyszyło mi poczucie marnowania czasu. Cokolwiek robiłam, gdzieś w tyle głowy dzwoniło, że powinnam zajmować się pracą naukową. A nie miałam na to zupełnie ochoty. Tylko wyrzuty sumienia. Teraz mogę wszystko.

Euforia pewnie mi po kilku dniach przejdzie, ale póki co cieszę się tym wygnaniem. Wyskoczyłam z wygodnej strefy komfortu pracy na etacie i okazuje się, że czuję się z tym bardzo dobrze.

A może tylko przeczytałam za dużo poradników motywacyjnych i mój problem do mnie nie dociera? Szukam szczęścia w pechu? Wypieram i kompensuję?