#zostajemywuniieuropejskiej

Pamiętam mój pierwszy wyjazd zagraniczny – lipiec 1992 granica w Cieszynie. Byłam na pielgrzymce autokarowej do Włoch. Na granicy wsiadło dwóch żołnierzy i zebrali paszporty. Z luku bagażowego wyciągnęli kilka walizek i zawołali właścicieli. Na chodniku obok autobusu wybebeszali walizki do samego dna.

W 1995 pierwszy raz sama (w sensie bez opieki) popłynęłam do Szwecji. W porcie celnik zapytał, czy mam zaproszenie. Nie miałam, bo ciotka miała mnie odebrać osobiście. Zaprowadzono mnie do pokoju bez klamek (sic!), siedziałam tam z kilkorgiem innych, czekając aż ciotka po mnie przyjedzie.

Pierwszą wizytę w Niemczech też kojarzę ze staniem w kolejce na granicy.

Podróże stopem do Hiszpanii i do Włoch oznaczały czeskich celników, ale jakoś na szczęście nigdy nie było problemów. Za to na terenie UE byłam zafascynowana brakiem granic. Z niedowierzaniem patrzyłam na pordzewiałe przejścia graniczne.

Teraz od dawna już nie mam paszportu, nie potrzebuję go, ponieważ podróżujemy głównie po Europie. Nie ma formalnych granic, a do samolotu wystarczy dowód. Bardzo mi się ten stan podoba. Nie chcę wyrabiać paszportu po to, aby wpaść na kilka dni do Berlina, albo żeby popluskać się w węgierskich termach. Dobrze mi w Europie i nie wiem, po co to zmieniać.

Celowo nie piszę o kasie, każdy trzeźwo myślący widzi, jak dużo jest miejsc oznaczonych godłem UE, czyli zbudowanych/odremontowanych z pieniędzmi od wspólnoty. Pieniądze to zupełnie osobny temat.

Wczoraj mnóstwo ludzi wyszło na ulicę, pokazując, że w przeciwieństwie do polityków, zależy im na Europie równie mocno jak na Polsce. Dobrze mieć przyjaciół, którzy w razie czego podadzą rękę. Już jeden plan Marshala przeszedł nam koło nosa, a my utkwiliśmy na lata w błocie. To nie może się powtórzyć.

#zostajemywunieuropejskiej