Tkwię w wierze

Trafiłam kilka dni temu na spotify na interesujący podkast dotyczący odejścia z Kościoła katolickiego. Słucham i zastanawiam się, jak to jest ze mną. Obawiam się, że bardziej tkwię w wierze niż faktycznie wierzę. Dziwne to trochę. Zaczęłam dumać i jeszcze do żadnych konstruktywnych wniosków nie doszłam, ale tak na szybko – jestem w Kościele, bo:
– tak jest od zawsze
– mam potrzebę przynależności
– szukam (ciągle wspólnoty)
– robię to dla dzieci (komunia i związane z nią prezenty)
– tradycja
– przyzwyczajenie

Nigdy nie byłam jakoś szczególnie zaangażowana, jestem raczej letnią katoliczką niż gorącą, chociaż miałam epizod przynależności do wspólnoty młodzieżowej. Wykonuję plan minimum, czyli msza w niedzielę i spowiedź przed świętami, żadnych rorat, różańców itp. W dzieciństwie chodziłam na majówki „pod kapliczkę”, ale cała dzieciarnia chodziła i było zabawnie.

W świetle tego, co dzieje się obecnie w Kościele i wokół Kościoła, patrząc na księży pedofilii i Rydzyka, na bogactwo i pychę biskupów powinnam dawno zrezygnować, ale… No właśnie, jest „ale” w postaci mojej parafii. Zakonnicy to inny sort niż diecezjalni, nigdy nie mogłam o nich złego słowa powiedzieć. Nie epatują bogactwem, nie ciągną kasy od wiernych, wydają się naprawdę zaangażowani w to, co robią.  W tej parafii co łaska znaczy co łaska, serio, nawet nie zaglądają w kopertę wręczaną z okazji ślubu/chrztu/pogrzebu. A kiedyś nawet, słysząc o bezrobociu, ksiądz odmówił wzięcia „ofiary” odwiedzając nas po kolędzie. 

Kościół zanadto miesza się w politykę, co wkurwia mnie nieprzeciętnie. Jakiś czas temu w wielu kościołach wygłaszano bardzo polityczne kazania, szykowałam się na to, że pierwszy raz wyjdę z mszy. Nic z tego, „nasi” nie poruszyli tego tematu. Nie ma u nas dyskusji o gender, LGBT, feministkach. Nawet o aborcji nie za bardzo. Naprawdę nie mam się czego przyczepić.

Brakuje mi jednak tego czegoś, tej iskry, tego czucia się na miejscu. Brakuje mi chyba łaski wiary, chciałabym wierzyć, że ten czas, który spędzam na mszy, to nie jest strata czasu. Zazdroszczę ludziom, którzy wiedzą, po co chodzą do kościoła. Nie chodzi mi o dewocję i unoszenie rąk w czasie „Ojcze nasz”, raczej o tę spokojną pewność, że gdzieś tam jest pan B., który ma nad nami pieczę. Nie ten zły i karzący, ale ten, który rozumie i potrafi wskazać drogę.

Czasem wydaje mi się, że On jest, po prostu jest. Niestety coraz rzadziej to czuję. Ale ciągle wierzę, każdy chyba potrzebuje wiary w coś, co jest poza nim i nadaje życiu sens. Nie do końca zgadzam się, albo coraz częściej się nie zgadzam z „urzędnikami” pana B., jednak ciągle jeszcze nie potrafię, a może nie chcę pójść inną drogą. I tak tkwię sobie trochę w rozkroku w wierze i nie- wierze. Trochę w zawieszeniu. Nie wiem, czy jestem z Kościołem na zawsze, czy może jeszcze tylko na trochę, wiem jednak, że w przeciwieństwie do mojej matki, nigdy nie będę wywierać na dzieciach presji. Do końca podstawówki pewnie będą chodzić na religię niejako z rozpędu, ale potem pozwolę im decydować.

A i jeszcze jedno na koniec: nie podoba mi się nabijanie z wierzących, mam prawo wierzyć, w co chcę, a kiedy czytam, że z tego powodu jestem idiotką, zapóźnioną, zastraszoną przez kler, dewotką itd., to jest mi po prostu przykro. Bycie katoliczką nie przeszkadza mi być feministką i człowiekiem myślącym. Jedno nie musi wykluczać drugiego.