Bari – Apulia my love część I

Tegoroczne wakacje planowaliśmy na przełom lipca i sierpnia, ale pod koniec maja jakoś nam wpadł do głowy dodatkowy wyjazd z okazji rocznicy ślubu. Kupowanie biletów na tak krótko przed wyjazdem to nie jest najlepszy pomysł, ale raz na 20 lat można…

Szukaliśmy po całej Europie czegoś w ciepłym miejscu i nad morzem. Padło na Bari, niestety z Krakowa, co wiązało się z koniecznością wstania o czwartej rano, żeby dojechać do Balic. Dla Polyanny był to pierwszy lot w życiu, dla Fefin drugi, ale podczas pierwszego miał niecałe dwa lata, więc go nie pamięta. Obyło się bez turbulencji, chociaż pojawił się jeden honorowy paw – po wylądowaniu synowi puściły nerwy.

Z lotniska do centrum jest około dziewięciu kilometrów, można dojechać pociągiem (5 euro od osoby), autobusem lotniskowym (4 euro) albo miejskim za 1 euro od osoby. Dzieci do 10 roku życia gratis. Pojechaliśmy autobusem na dworzec główny, a stamtąd pieszo do wynajętego mieszkania. 

Od wylądowania zachwyciły nas palmy, kaktusy i wszechobecne oleandry, które są drzewami, a nie jak myślałam do tej pory krzewami. Białe, czerwone, różowe, bosko pachnące!

Mapa to nie wszystko

Zaplanowaliśmy krótki, acz intensywny pobyt, więc odsapnąwszy po podróży, poszliśmy na odległą o około dwa kilometry plażę, przynajmniej taki był plan.  Podobno mężczyźni lepiej czytają mapy, ja przyznaję bez bicia, że zawsze skręcam nie „w to lewo” co powinnam. Po półgodzinnym marszu nieco podejrzanymi ulicami morze wcale się nie pojawiło, zapytałam więc, czy dobrze idziemy. Zaczęło się studiowanie mapy w komórce… Upppps nie to lewo, od ponad pół godziny szliśmy w złym kierunku. Trochę zmęczeni podróżą i upałem – było ponad 30 stopni i trochę głodni szliśmy w stronę portu – tym razem ja prowadziłam. Po drodze pustki, żadnego sklepu, w którym można kupić wodę, albo coś do jedzenia. 

Kiedy dotarliśmy „do cywilizacji” od razu szukaliśmy restauracji, padło na pizzerię przy zamku. Pierwszy posiłek był całkiem niezły, nie wiem, czy pizza była naprawdę smaczna, czy po prostu byliśmy bardzo głodni. Kiedy poprawił się nam humor, postanowiliśmy iść dalej na plażę, jednak okazało się, że jest naprawdę daleko, za daleko jak na spacer po 20. Łaziliśmy wzdłuż falochronu, oglądając łódki, promy, kutry rybackie i podglądając siedzących na ławeczkach Włochów spędzających w ten sposób wieczór.

Pane e pomodore

Poniedziałek rano wyprawa nad morze. Tym razem ja prowadziłam. Staraliśmy się chronić w cieniu budynków, bo było naprawdę gorąco. Przez cały pobyt temperatura nie spadała poniżej 30 stopni, nawet w nocy! Pane e pomodoro to miejska plaża położona dość blisko starego miasta. Biały piasek i cudownie przejrzysta woda. Jak na wakacje i miasto turystyczne wcale nie była zapchana i znalezienie miejsca blisko wody nie było trudne. Morze Adriatyckie jest zdecydowanie cieplejsze niż Bałtyk, wychodziliśmy na plażę ze zmęczenia, a nie z zimna. Zaletą akurat tej plaży jest dość płytka woda i kamienna wyspa, jakieś 150 metrów od brzegu. Jak ktoś chce pływać, to jest też część głębsza, ale my spędziliśmy większość czasu w części, w której Fefinowi (140cm) woda sięgała najwyżej do brody. 

Na plaży, jak to we Włoszech, sprzedawcy parasolek, piłek, kapeluszy, biżuterii i innych niezwykle potrzebnych drobiazgów. Niezmordowanie krążyli między wypoczywającymi, zachwalając swój towar. Pane e pomodoro odwiedzaliśmy raz przed południem, raz pod wieczór, za każdym razem było super. Mamy porównanie z zeszłorocznym Gdańskiem i Gdynią – woda cieplejsza, przezroczysta, piasek czysty, mniej ludzi i… nie ma parawanów!

Orcchiette na ulicy

Jak Włochy to oczywiście pasta w wielu odsłonach, nie może być inaczej. W przewodnikach czytałam, że na ulicach starego miasta siedzą kobiety produkujące tradycyjny makaron orcchiette. Faktycznie! Siedzą, produkują i sprzedają. Nie chciałam kupować pierwszego dnia, bo to produkt suszony więc wyobraziłam sobie, że chcę, aby był jak najświeższy. Zwlekałam tak długo, że ostatecznie kupiłam dopiero na lotnisku. Byłam tak zachwycona tymi paniami i ich dziełami, że … nie zrobiłam im ani jednego zdjęcia! Nie wiem jak to możliwe. Na szczęście udało mi się zjeść pyszne orcchiette con pomodoro w La Cantina dello Zio, ale o tym napiszę później. Jedno zdradzę już teraz – roślinożercy mają co jeść, ba nawet weganie nie zginą z głodu w Bari!